czwartek, 22 marca 2012

1szy dzieñ wiosny!

1szy dzieñ wiosny, dzien w ktorym pogoda sie zmienia i dni staja sie cieplejsze (dowcipne!) celebrujemy jak na rownoleznik 19' przystalo, butelka rumu Malibu w wersji 'zimowa kolekcja', z platkami kokosa zamiast sniegu! karaiby!

Wczesniej, zaskoczone iloscia znajomych chcacych wybrac sie z nami na (uzywajac swawolnego slowa) wycieczke, wybralysmy sie na polnocny-zachod Dominikany. Miasta takie jak Punta Rusia (200mieszkancow) czy Monte Cristi (>100 tys) zwiedzamy z Eme, Shakiem, Maria i Papo.
Wszyscy sa stad, poza Maria, ktora jak na mloda corke czlonka rosyjskiej mafii przystalo, mieszka ze sluzba w willi pod miastem i zajmuje sie wylacznie kite surfingiem oraz produkcja wlasnej czekolady.
Jedziemy w tamtym kierunku w celu zobaczenia tzw. Paradise Island (Cayo Arena), sprobowania kozy (chivo) oraz zobaczenia Uli Rodziny czyli manatów.

Spelniamy tylko 2pierwsze cele, za to po drodze Eme zatrzymuje sie aby zjesc dominiskanski przysmak z ulicy, tj chicharrones (cos ala nasze skwarki, tylko wieksze i bardziej tluste).



Oraz zatrzymujemy sie przy straganie na wode i miazsz z zimnego kokosa, kupujemy tez slodkie cytryny oraz karaibskie czeresnie.

Cayo Arena to atol, 15metrow jasnego piasku wystajacego z rafy, na ktorym stoja 3male palmowe budki. Mamy maski, rurki, wiec uprawiamy pyszny snorkling obserwujac mini-rekina, szalone krwiozercze papugoryby oraz niezliczona ilosc innych lawic wielkich kolorowych ryb.


Wylawiam wielkiego jezowca zeby pokazac Uli, ale jako i inne muszelki/ szkielety wrzucamy z powrotem do morza jak na geografa przystalo.
Mokne do suchej nitki na pseudo motorowce, wiatr wieje w oczy ale i tak mamy lepiej niz mijani na lagunie zagubieni panowie rybacy, ktorych lodke wywialo gdzies w, przepraszam za moj francuski, w cholere.

Piersza noc spedzamy w przepieknej scenerii apartamentow z tarasem (nie balkonem) wychodzacym na ocean:

Rano jedziemy w towarzystwie lokalnego mezczyzny zobaczyc ukryte od turystow jaskinie.
Wszedzie trzeba sie przedzierac, poza malym wyjsciem na wspanialy klif:





w kazdej jaskini pelno jest nietoperzy, a w jednej Ula popuszcza w majtki widzac po raz pierwszy w zyciu wielkiego weza (2m) w swoim naturanym srodowisku. Na szczescie nasz 'przewodnik' go wystrasza.

Potem jedziemy do Monte Cristi, gdzie jemy koze w sosie (chivo guisado)

oraz lekko smazona (chivo frito)

w restauracji Coco del Mar z widokiem na ocean. Wszystko dlatego, ze region Monte Cristi znany jest z wypasania koz na polach oregano, co daje ich miesu inny, glebszy posmak. Tyle w teorii, w praktyce ja zjadlam 5kesow miesa, a kosci/zyly/sciegna/tluszcze i inne smakowite kawalki staly sie obiadem dla reszty moich, w kategorii 'kulinarne francuskie pieski' osadzonych zatrwazajaco nisko, znajomych.

Okolica przy polnocnej granicy z Haiti nie przypomina kwitnacej Dominikany jaka znamy z poprzednich wycieczek. Tutaj jest sucho, a kolor roslinnosci zblizony jest bardziej do oliwkowego niz zdrowej swiezej zieleni. Obszar wokol Monte Cristi to glownie poletka sluzace do pozyskiwania morskiej soli i sprzedawania do USA.

Zza okna samochodu widac tez plantacje aloesu:

Im blizej do polnocnego- centrum, tym wiecej wegetacji. Mnostwo pol ryzowych:

Robimy postoj wjezdzajac w uliczke po drodze, okazuje sie ona porwadzic do plantacji
bananowcow (gdzie banany rosna wlozone do neibieskich plastikowych toreb):

Gdzieniegdzie wzbogacona drzewami mango:

Zatrzymujemy sie jeszcze dwa razy. Raz, w dobrze znanym nam Puerto Plata, jako, ze jest to ostatni dzien karnawalu w tym miescie. Jak zwykle (co powinno wynikac z naszego ostatniego wpisu z karnawalu w La Vedze, ktorego nie ma) na glownym deptaku widac grupy ludzi poprzebieranych za kolorowe diably i inne (nie kojarzcie tego slowa z Ula!) maszkarony, dzierzace rozne przedziwne akcesoria.



Drugi raz w lokalnym sklepie spozywczym gdzie kupujemy flan z batatow:

pare ciastek ze slodkiej smietanki z orzechami (dulce de leche con mani):

oraz duzo malych porcyjek bialego serka typu mozarella z krowiego mleka:

Ot, wyprawa!


A, dodam jeszcze, ze pewnego pieknego dnia jakos okolo tygodnia temu, wybralysmy sie z Ula na wyprawe, przekroczylysmy niejedna kepe wysokiej groznej trawy i wyszlysmy, wszystko niechcacy, na mur tzw. reszortu, gdzie (po trosze nielegalnie) spedzilysmy caly dzien, jedzac obiad (lasagne i salatke z krewetek i awocado) w pieknej restauracji El Porto. Kuszac sie na delikatny rasism- zaiste byl to powiew europejskiego, bialego powietrza!


Tzw.infinity pool:

Obiad za milion dolarow (aka za 90pln/2os)








PS. Ukrytym PS'em tez dodam, ze znalazlam skrawek ziemi, ktory zamierzam w bogatej przyszlosci (oczywiscie niedalekiej) zakupic i nazywac swoja karaibska dacza.
Oto on:
(nie widac tego na zdjeciu bo niebo z oceanem zlalo sie w jedno, ale jest to pieknie zalesiony pagorek (gdzie palmy i kwiaty tworza naturalny mur) z widokiem i wyjsciem na plaze.)

3 komentarze:

  1. Pięęęęęęęknie!:))))

    działeczka też mi się podoba:)))
    a tu-dópa,wiosna się nie moze zdecydowac,w te czy wewte:)

    buziaki dla Was i proszę omijać rekiny:)
    Mama B.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pozdrawiam Monczkina-ponczkina! I Barcelonę!:)))

      MB.

      Usuń
    2. Ojciec cię szuka!! Ja Cię szukam!!!

      pierwszy dzień wiosny?????!!!!!

      Matka!

      Usuń