poniedziałek, 26 grudnia 2011

O jaaaacie! Jaka jaskinia! (w tłumaczeniu dla nerdów: A takie tam spotkania z Cthulhu)

Święta tuż tuż a u nas ni w ząb świątecznego nastroju! Trochę szkoda, bo nie ma to jak trochę snieżku, Kevina samego w domu, rodziny przy stole i tirów pełnych coli przypominających od listopada, że są coraz blizej. (no i gdzie moja paciarapka - taki janeczkowy in-joke)
Ale za to ostał nam się nastrój przygodowy! Wybieramy się na prawiecotygodniową wyprawę. Jest to wyprawa przez małe "wu", gdyż oddalamy się od naszego umiłowanego Cabarete zaledwie ok. 80 km na wschód.
Podróżujemy, jak już to mamy w zwyczaju, używając publicznych busików (guagua), które nie mają limitów pasażerskich. Tym razem udaje nam sie dostać do naszego pierwszego celu, Jaskiń Dudu (Cuevas Del Dudu), tylko z 3 przesiadkami (Cabarete/Rio San Juan/Cabrera/Dudu) i kosztuje to nas mniej więcej 300 peso, czyli ok 26 plnów. Pan kierowca wysadza nas na środku drogi (jakieś 10 kilometrów na północ od Cabrery) i pokazuje placem gdzie mają iść Białe Diabły. Nie da się nie zauważyć, że cała gua gua ma niezły z nas ubaw.
Po 5 minutach spacerku wskazaną drogą trafiamy na zamkniętą bramę, która wita nas takim oto znakiem:














Dobrze, że dziś zostawiłam moją maczetę w domu! (ach ten lotny dowcip)
Cuevas Del Dudu to system jaskiń wydrążonych w wapieniu, wypełnionych słodką wodą. Niektóre źródła podają, że ich głębokość dochodzi do 25 metrów, inne, że dno nie zostało jeszcze zbadane. Jest to ponoć wielka atrakcja dla nurków, którzy mają do eksploracji 4 różne jaskinie połączone ze sobą podwodnymi korytarzami. A podczas lata to duża frajda dla okolicznych dzieciaków. Dwie jaskinie są dostępne bez akwalungu. I są traktowane jako nasz polski basen odkryty (wstęp 100 peso). Jedna z jaskiń przypomina studnię, której najwyższa ściana ma na oko 5-6 metrów.



























Nie muszę mówić, że nie jestem najlepszym pływakiem i nie czuję się super komfortowo, gdy nie mam pod stopami dna, więc na początku przyzwyczajam się do przyjemnie chłodnych jaskiniowych wód kurczowo trzymając się brzegu.


















A Agata jak ryba w wodzie. Czy tam inna mątwa.















Mamy szczęście, że mało kto wpada na pomysł, żeby odwiedzać jaskinie w poniedziałek, więc całe jeziorko jest tylko dla nas. Pożyczamy maski i rurki od panów, którzy jak mniemam powinni być odpowiedzialni za bezpieczeństwo na terenie jaskiń, ale wolą siedzieć w barze con mucho cerveza.
Ewidentnie wielokrotnie używany sprzęt snorklingowy dodaje mi trochę odwagi i uroczo taplam się na głębszych wodach.















Widoczność jest całkiem niezła - widać wapienne dno, zwalone konary, małe rybki podjadające glony i wielkie czarne rybska, które nic sobie nie robią z obecności niedoświadczonych pływaków, a nawet łypią złowrogo. Eksplorując podwodny świat spojrzałam w stronę 25m głębiny. Ciemno tam i mogłabym przysiąc, że widziałam oślizgłą mackę Wielkich Przedwieczncyh. Uciekam na płytsze wody. Oddajemy się uciechom skakania do wody z liny.
Jako, że jesteśmy same pozwalam sobie wskoczyć z gracją jak przystało na prawdziwą damę.

















Agata, jak zwykle przeczy grawitacji.
















Przechodzimy do kolejnej jaskini. Szkoda, że Agatowy aparat nie może oddać całego piękna kolorów, gry słońca w krystalicznie czystej wodzie, lazurowych głębin, ciemnobłękitnych zakamarków i innych tam niesamowitych widoków, których słowami opisać się nie da.
A tu proszę sesja pt "Agata w nie-z tej-planety Jaskini", która to przyczyniła się rozładowania baterii w aparacie.





























Agata skacze, lata, pływa jak to przystało na wieloryba (muszę przestać z tymi wspaniałymi dowcipami)
















 I jedna Ulcia tez się potaplała.















Po paru godzinach spędzonych w słodkiej wodzie opuszczamy Dudu wyruszamy w poszukiwaniu Playa Diamante.  Po drodze napotykamy stragan sklecony z paru desek, gdzie pan wyglądający jak bezzębny Gil-Scott Heron sprzedaje biały ser produkowany dosłownie na miejscu - obok budki, na niewielkim palenisku stoi kociołek, w którym waży się kolejna porcja sera. Poziom sanitarny: "zero", wszystko robione jest rękami, wszędzie muchy. Ale to nas nie odstrasza! Zakupujemy 1 lb białego za całe 70 peso. Pysznie mleczny, słony, kremowy, przypominający "stylem" mozarellę. Do tego kupujemy 3 bułeczki w pescaderii i mamy gotową ucztę! Tak wyposażone docieramy do celu:















Playa Diamante, jak sama nazwa wskazuje, jest to plaża w kształcie diamentu schowana głęboko w zatoce, jakieś 10 minut transportem zmotoryzowanym od Cabrery.. To jedno z takich miejsc, gdzie zza rogu powinien wyłonić się Johnny Depp, albo inny korsarz. A przynajmniej galeon, hiszpańska Armada. Coś w ten deseń.  Skały zamykające lagunę nie pozwalają wielkim oceanicznym falom zmącić spokoju tej magicznej plaży, dlatego woda jest bardzo spokojna i płytka, krystalicznie czysta. Raj na ziemi, święty anielski spokój, przecudne okoliczności przyrody. Można wejść wgłąb oceanu na jakieś 100m a woda dalej będzie do ud. Plaża otoczona jest z obu stron niewysokim lasem, z którego do morza wpada kilka strumyków. Dzięki temu zachodzi tu bardzo ciekawe zjawisko fizyczne - chłodna słodka woda ze strumieni utrzymuje się na powierzchni cieplejszej wody morskiej. I tak brodząc sobie rozkosznie przeżywa się ciekawe doświadczenia temperaturowe. Naturalne spa.
Rozkładając się na białym, drobnym jak talk piasku sięgamy po nasz prowiant i taka nachodzi nas myśl - czego chcieć więcej? - idealna pogoda, niesamowita plaża, proste, pyszne jedzenie. Mamy wszystkie kończyny i jako takie zdrowie. Życie jest piękne! I to jest filozofia, którą zauważamy u większości Dominikańczyków - ważne jest tylko to co tu i teraz, że masz co dzisiaj zjeść, masz dach nad głową. Jutro się nie liczy, bo jutro może Cię już nie być. Nasz znajomy Rafael nie może się nadziwić jak głupi są gringos - harują ciężko przez cały rok w pracy, której nienawidzą po to, żeby spędzić na Karaibach dwa tygodnie i bezmyślnie szastać dolarami. I jak mu wytłumaczyć, że to szczyt marzeń w rozwiniętym społeczeństwie - mieć dobrą pracę i jeździć na wakacje w egzotyczne miejsca.


















Na diamentowej plaży, oprócz nas i plażowych psów, odpoczywała jeszcze lokalna rodzina, która przywiozła własne wyposażenie - plastikowe krzesełka, składany stolik. Grają w domino. Gdy zaczynają się zbierać wpadamy na genialny pomysł, żeby zabrać się z nimi do najbliższego miasta, więc wsadzają nas na pakę.















Dalsza podróż to klasyczne już przepychanie Białych Diabłów do różnych środków transportu. Tym razem udaje nam się skorzystać z carros publicos, czyli skrzyżowania autobusu i taksówki. Jest to samochód osobowy, który możesz zatrzymać jak taksówkę, wysiadasz tam gdzie chcesz i co chwila ktoś się dosiada. Oczywiście limitów nie ma - naliczyłyśmy 10 osób w biednej, starej Toyocie przy nieodzownych dźwiękach bachaty i ogólnej wesołości.
Do domu wracamy po zmroku i solidnie zmęczone po dniu na świeżym powietrzu wpadamy w kapryśne objęcia Morfeusza! :)

O kolejnej wyprawie już wkrótce! Dowiecie sie m.in. jak mineły nam Święta, jak poznałyśmy Polusa i gdzie się teraz przeprowadzamy!






środa, 14 grudnia 2011

RumszUla, longboard i 'chopaki!'

W tym odcinku główne skrzypce grają: jedzenie (główny bohater nr 1, czyli nigdy niczym nie zagrożona rola pierwszoplanowa), sport (główny bohater negatywny, jako przeciwwaga(!)dla bohatera nr 1) oraz (tym razem po raz pierwszy 'na pudle') tzw. Chopaki!

Praca wre. W tym kraju 'wre' oznacza coś pomiędzy 'postoję' a 'poleżę'.
Także my, pracując na tzw. wysokich obrotach osiągamy 6/tydz. dni w pracy. A że chodzimy tam raz Ula raz ja? Dla współpracowników 'biały diabeł to biały diabeł' i jedyną zasadą jest, że zawsze któraś ma być. Zyskujemy za to 7 tys.peso i napiwki z każdego dnia do kieszeni (średni napiwkowy dzień to od 450 do 1000peso). Żeby w praktyce przybliżyć: Plato del dia kosztuje 100peso (jemy jedno we dwie, prawie zgodnie z zasadą Taty Krisa, że 'laska je owoc'). Także dziś kolej Uli nazywanej Rumulą aka Rumulusem aka Rumszulą (wczoraj wchłoneła x (gdzie x na pewno >6) cuba libre, którym za wczorajszą noc oddała dzisiejszy dzień). Troche biedna.

A propos jedzenia. Dziś nie, ale fakt, ostatnio kucharzę!
W naszym cabaretowskim menu ostatnio znalazła się pani papugoryba (oferta za 80peso):





Która, mimo tego, że żaden porządny, szanujący przyrodę geograf nie powinien jej jeść (papugoryby m.in. zjadają wodorosty zarastające rafy), smakuje wyśmienicie!
Ażeby zminimalizować stratę dla środowiska, postanawiamy, wzorem azjatyckim np. z Singapuru, wykorzystać również papugorybią głowę i przyrządzamy krem brokułowy na wywarze rybnym:

Oraz Uli brejo-risotto, z resztek mięsa wydobytymi z głowy (już słyszę, jak p.Monczka komentuje 'coś okropnego!'):

Wszystko byłoby git, gdyby nie, jednak drażniący większość zmysłów, ten charakterystyczny rybi smak i zapach..
To już jeden człon tytułowy wyjaśniony. Drugi, longboardowy, to nasza wycieczka 4km na północ (skąd radośnie w drodze powrotnej bierzemy stopa i lądujemy na pace: )

, gdzie znajduje się 5szkół surfingowych (w jednej pracują nasi znajomi, także i surfing nas chyba nie ominie) a obok, między górkami, surfhostelami i fancy-domkami wylano nowy asfalt i wspaniale nam się dziś i dwa dni temu jeździło ('nam' oznacza mnie zapoconą na max. w 30stopniowym upale oraz Ulę, rzecz jasna nie mniej zapoconą, stawiającą swoje pierwsze longboardowe kroki).

Stary surfer Marcus, właściciel jednej ze szkół, powiedział, że ma paru znajomych (młodych), którzy czasem się zbierają tu jeździć. I mnie/nas przedstawi. Dobrze, zobaczymy! Póki co ląduję na kolana i kask w otoczeniu Uli, krów i osła (kolejność nieprzypadkowa, Ula stoi na czele szeregu):

Co do 3 członu. Tytułowe 'chłopaki!' wywodzą się od quasi-okrzyku Uli (tak lubianego przez Mamę Bułę), pochodzącego jeszcze z Barcelony z czasów samotności, i często łączącego się z retorycznym pytaniem 'a gdzie są..?' (słowo to wymawia się przez przeciągnięcie samogłoski 'a', co w zapisie wygłąda mniej wiecej tak : CHOpaaaki). Oznacza pewien lokalny fenomen, grono męskie typowe dla otoczenia, które powinno się pojawiać i bawić wzrok każdej młodej damy. Także z przymrużeniem oka.
No więc tutaj 'chopaki' są na plaży. Mają od 19 do 29lat (przy czym tzw. wartość modalna w statystyce wynosiłaby bardziej około 19: ), i wyglądają jak z żurnala Billabonga- długie kręcone blond włosy, deska surfingowa pod pachą i uśmiech od ucha do ucha oznaczający całkowitą akceptację rzeczywistości (jako konsekwencje nie-myślenia-wcale).
Tu dodam, że pojawiająca się często wesja karaibska to: opalona skóra= naturalny odcień typu latino, a blond włosy= farba do włosów Joanna 150 (hmm..żeby! częściej woda utleniona).

A propos płci męskiej, naszymi głównymi znajomymi obecnie są właśnie 'chłopaki'. Sztuk nie więcej niż 4, tj. surfer Arturo (pół-Włoch), Molina (zwany niewiedziećczemu przez Ulę małą moliną), który przyszedł wczoraj przypichcić nam kolejne typowe dominikańskie jedzenie- mangu (ugotowane i rozgniecione zielone banany, jajecznica oraz smażony, specjalny biały ser- jadane często na śniadanie ale i na obiad):

młodszy, lecz gabarytowo nieustępujący bratu, młodszy Molina, oraz Hector, człowiek wiedzący wszystko o naturze Dominikany, pracujący w Parku Narodowym Jarabacoa, a odwiedzający nas i innych znajomych w weekendy. Poza tym jest Rose, angielka z którą pracowałam w Cabaha barze w tę sobotę, nasza sąsiadka z Francji (pulchna blondynka, która wchodzi do basenu tylko wtedy, gdy mężczyźni się odwrócą- sprytna!), sąsiad-debil Sean (który uczy na kiteboardingu oraz twierdzi, że najtańszy prezent jaki dostał to wodoodporna okładka na Ipoda za 100$), nasi dominikańscy współpracownicy Nati, Miguelina, Rafa, Mery, Linda i parę jeszcze osób. Nigdy nie mieszkałam w małym mieście i powiem szczerze, bawi mnie, że wystarczy 10dni (tyle tu jesteśmy) aby znać, chociażby na 'hola, como tu ta?' tyle osób!

Poza tym wczoraj w czasie przechadzki nad oceanem postanawiam usiąść na piasku i wreszcie przeczytać pożegnalne wpisy z Polski w Moleskinie. Dzieje się tam dużo, i może kiedyś skomentuję więcej, ale wspólnie z Ulą, łapiąc się za brzuchy ze śmiechu, stwierdzamy, że wygrywa lakoniczny wpis oddający wszystko a przy tym jakże pełny w swej prostocie:

(Pomysłowego autora prosimy o przyznanie się do popełnienia dzieła, poniżej w komentarzach lub via prywatna wiadomość. Nagrodę, najtańszy badziewny brelok wpros z Republiki Dominikańskiej, prześlemy jak najszybciej. Znając lokalną pocztę, powinien tak na Wielkanoc już być!)

Wieczorem rozmawiam z Igą i jakoś tak przyznaję się jej, że codziennie przechadzając się po plaży, czy pływając w basenie, dziękuję, że mogę tu być, że jest tak ładnie, człowieka przepełnia wolność i (szarpnę się na ukłon w stronę humanistów/poetów) może wziąć taki głęboki, radosny oddech. Kimkolwiek jesteś tam w górze czy wokół nas, piątka/dzięki za to!


PS w grze pt. 'Białe diabły w krainie rumu' przechodzimy z opcji 'beginner' na 'medium' i w kategorii 'Akceptacja młodzieży lokalnej' nie nazywane już jesteśmy 'gringo', a jedynie 'blancas' ('białe'). Level up!

czwartek, 8 grudnia 2011

Och! Ach! Nowości!

Wzniosłam się na szczyty umiejętności html-owych i pod postami umieściłam darmowe bramki sms.
Teraz możecie się z nami kontaktować 24/7 bez względu na to, czy mamy internet, czy też nie.
Piszcie, bo zawsze miło dowiedzieć się co u Was!
Po lewej kontakt do Agaty. Po prawej do mnie.
Buzi sruzi!
Wielki Kodotwórca

środa, 7 grudnia 2011

Podróże, pyszności i palmy.

No i stało się! Mamy dom! A raczej mieszkanko. Ale nie będę wybiegać "zbyt daleko w przód" z naszą opowieścią.

Wróćmy do momentu, gdy budzimy się w Las Terrenas i pożywiamy się owocowym śniadankiem. Postanawiamy udać na rozpoznanie, bo na razie widziałyśmy tylko 2 ulice. Ruszamy wzdłuż plaży na zachód w kierunku Playa Colibri (mogłam też to zmyślić gdyż, jak wiadomo lepszym ode mnie geografem jest Agata). Ocean po całonocnym sztormie jest wzburzony, w kolorze błocka. Na niebie wielkie chmury i podwójna tęcza (double rainbow Dharni!)









Plaża nie wygląda jak karaibski raj na ziemi. Fale wyrzucają na brzeg śmieci. Fajno, nie? ( wygląda coś jak kuchnia po agatowej próbie gotowania)













Na spacerku krajoznawczym, oprócz tego, że zauważyłyśmy, że Las Terrenas jest opanowane przez bogatych starych Niemców/Francuzów (jeden pies), zaskoczył nas deszczyk i trochę zmokłyśmy.













Ale moja ukochana Casa Robinson wita nas pięknie i tam na parę ładnych godzin chowamy się przed deszczem. Panta rhei.









Po takim deszczowym dniu zasługujemy na pyszną kolacyjkę składającą się z sardinas frescas con coco y tomate (sardyna z kością, kokos i pomidor !?) i odrobinki Brugala na rozgrzewkę. Przepyszności! Chociaż trochę nas zasmucił fakt, iż sardynki są Made in Thailand. Pierwszy raz próbujemy też lokalnych oliwek w bardzo słonej kaparowej zalewie (3 sztuki w małej folijce za 5 peso).










Kolejny dzień był dla nas bardziej łaskawy, mimo iż Las Terrenas w dalszym ciągu do nas nie przemawia. Budzi nas piękne słonko i tym razem planujemy wyprawę na wschód (lub też "w prawo" w mojej nomenklaturze).











Bardzo się cieszę z tego, że w końcu słonko na karaibskiej plaży! Moja radość, jak zwykle, wprost proporcjonalna do obwodu bioder. Oto dowód:



Ja i Agatka znajdujemy przeuroczy romantyczny zakątek <3<3<3 i strzelamy słitaśne focie, żeby mieć coś na fejsa!!!! ^_^ @--"---,--- B-] :o)))))))

Wkleję kilka. Niestety jest ich dużo więcej!










Ciesze się bardzo z palm, plaży i słońca, że aż hycam!













Agatka też hyca, ale jakoś ciężko jej oderwać się od ziemi. Ciekawe dlaczego? :] Przy okazji jej cień tworzy spontanicznego Jezusa (nie czytaj Suleju!). A mnie aż świerzbi, żeby w paincie dorysować jej miotłę.










A takie tam. Z Karaib.










Chowam się za palmą i tam mi dobrze!












Agatka się nie chowa, a może powinna.










Po spacerze wywiadowczym i sesji z palmą ruszamy do centrum Las Terrenas w poszukiwaniu jedzenia! Po drodze mijamy znajome logo. Toć to Mundo Grill z trzema smutnymi kurakami.










Trafiamy (z premedytacją) do Big Dan's Polar Bar i poznajemy właściciela - stary Amerykanin, który rzucił wszystko i założył knajpę na Dominikanie. Trzeba brać z niego przykład! Przy okazji sprawdzamy Plato del Dia (tylko100 peso), które okazuje się być klasycznym Chilli con Carne, które doskonale łączy się z El Presidente :)












Tego samego dnia decydujemy, że Las Terrenas to nie jest to. Kolejne na naszej liście jest Cabarete, położone ok. 100 km na zachód od Las Terrenas. Miasteczko opisywane przez wszelkie przewodniki jako raj dla surfingowców i innych tam sportowców wodnych. Jak nie patrzeć miejsce dla nas!
Następnego ranka budzimy się przed świtem o szalonej 5.30, żeby zdążyć na guagua, który ma być o 6.30, ale odjeżdża o 6.00 i to z zupełnie innego przystanku. Nikt nic nie wie. Ale co to dla nas! Łapiemy transport do Nagua. W Nagua przepychają nas do guagua jadącego w kierunku Rio San Juan. Przeprawiamy się przez góry, żeby w końcu w Rio znaleźć kolejny busik do Cabarete. Cała przejażdżka trwała ok 4 godzin i kosztuje nas rączkę od mojej walizy, ok 1600 peso. Za to poznałyśmy niezwykle towarzyskiego Romeo, którego zadaniem na ten dzień jest przewiezienie sera z Nagua do Sosua. Miałyśmy z tej podróży parę zdjęć, ale ktoś je przypadkowo skasował.
Lądujemy w hostelu Kaoba, który nie jest super tani (26 US za noc, za bungalow), ale jest. I do tego w centrum Cabarete. Agata od razu przechodzi do konkretów.












Tam zatrzymujemy się na dni parę i w między czasie szukamy pracy, domu i trochę leniuchujemy.
I tu w telegraficznym skrócie, gdyż prądu i internetu nie starcza:
  • Ula uczy się tańczyć bachatę, ale jeszcze musi się nauczyć jak pić rum.
  • Stwierdzamy, że Cabarete to miejsce dla nas.
  • Znajdujemy pracę na pół etatu w irlandzkim barze (długa opowieść na kiedy indziej!)
i najważniejsze:
  • znajdujemy dom!
Nie za tani i może troszeczkę ponad stan, ale za to jaki cudny! Bardzo blisko centrum i super marketu :)











Pierwszego wieczoru Agata gotuje (!?) obiadek -linguini con camarones, ajillo, vino blanco y aguacate. Pyszne!











Na dziś tyle!

wtorek, 29 listopada 2011

Desde Santo Domingo a Las Terrenas czyli wpis pełen jedzenia!

Stało się. Po wspaniałym, lecz drogim (kurczak pollo 300pesos/ wołowina res 400pesos; po kreolsku, z dość cieżkimi, słonymi, lecz nieostrymi sosami) obiedzie w polecanym przez Jorge barze Meson de Luis (Calle Hostos 201)


i po niejednej szklance Brugal Añejo wypitej na Plaza Duerte w weekendową noc z Hectorem, Nelsonem +wieloma nowymi znajomymi, czas opuścić wspaniałe Santo Domingo.
Naszym celem jest półwysep Samana, a konkretnie miejscowość Las Terrenas. LT znane jest z tego, że 'w sposób cudownie zbalansowany łączy turystytów z lokalnymi'. Tyle z przewodnika. W praktyce wyjdzie na to, że zbalansowany to jest tu jedynie Pastis z Francuzami. (Pastis- typowy, paskudnie anyżowy likier z płd. Francji, na który ja prycham, a tak lubiany przez Ulę).

Pełne podniecenie w Ulowym brzuchu wywołuje wiadomość, że zostałyśmy zaproszone na lunch do domu Mamy Nelsona, na 1pm. Jemy więc śniadanie (darmowe banany od pracownika hostelu i świeżo parzona lokalna kawa):

i zbieramy manatki (zmniejszyły się sporo od kiedy nie ma już w nich jedzenia z PL: ), bierzemy taxi (250peso) na zachodni kraniec Santo Domingo. Nelson próbuje nam wytłumaczyć jak dojechać: 'and take that street (the one with a mango tree in the middle of the asfalt)..' haha, jak tu nie kochać Dominikany! ('skręćcie w tę ulicę (ta z drzewem mango wyrastającym na środku asfaltu)').
Dom okazuje się niewielki, lecz pełno w nim mebli i bibelotów. W koło harmider, co nie dziwi, skoro w domu jesteśmy my (+nasze wielkie walizki), Nelson, jego Mama, młodszy brat i gosposia z Haiti (starszy brat jest w pracy, jeszcze inny nie mieszka już z Rodziną). Nasze przybycie dodatkowo wzbudza ożywienie.
My witamy Mamę i Nelsona, Nelson pokrzykuje na brata żeby przyszedł się przywitać, Mama pokrzykuje na Nelsona żeby przyprowadził brata, brat odkrzykuje, że chce coli, Mama dokrzykuje, że cola tylko do posiłku pokrzykując w tym samym czasie na gosposie że my jesteśmy głodne i żeby się sprężała: ) Tylko gosposia siedzi cicho bo ledwo rozumie po hiszpańsku (na Haiti używa się mixu ang/hiszp/fr/jez.afrykańskie= haitańskiego kreolskiego):)

Zaczyna się lunch aka przedstawienie czas zacząć!


Specjalnie dla nas przygotowano tradycyjną potrawe dominikańską o nazwie la bandera. Ryż, sos fasolowy habichuelas (coś jak nasza fasolka po bretońsku plus nieznane przyprawy. Ula powiedziałaby 'kolendra!' ale Ula ma coś nie tak pod sufitem (wiadome!) i od 2dni na moje pytanie o nieznany smak zamyśla się, po czym rzuca nieśmiertelne- 'kolendra!'), duszone mięso (wg tradycji koza, na codzień kurczak), avocado (aguacate) plus warzywa na parze (wersja dla bogatych: ) Przepajszne!!


Mama mówi, że aguacate jest dobre na trawienie i kobieta która jada codziennie avocado pozostaje szczupła. Ula zjada podwójną porcję. Śmiem wątpić w powodzenie tej diety: )
W czasie jedzenia Ula nie wiadomo kiedy zostaje 'sprzedana' Miguelowi, dalekiemu krewnemu Mamy, mieszkającemu gdzieś w Samana. Krztuszę się ze śmiechu, gdy Mama zachwala przymioty Miguela: 'El tiene la tierra y es lindo, alto, flaquito. Y no se ven como si tengo mas de 50 anos. Maximum 42!' ( 'Miguel ma ziemie i jest ładny, wysoki, szczupły. I nie wyglada na 50lat. Maksymalnie na 42!') Dodaje przy tym, gdy Ula wskazuje na swój brzuch: 'Miguel le gusta gordas' ; )
Po posiłku Mama jak na Mame przystało idzie do lodówki i przynosi nam homemade dulce de leche. Jest to, niezachęcający wyglądem jak Ula o poranku, typowy dominikański przysmak, występujący w różnych postaciach o których napiszemy jak je bliżej (brzusznie!) poznamy: ) Summa summarum jest to roztopione w garnku tłuste mleko i cukier (proporcje: tyle samo szklanek mleka co brązowego cukru), u nas -z dodatkiem rodzynek, mieszane aż do mleczno-skarmelizowania.
Mama rozdziela równo, po kolei, każdemu po łyżce (używa tej samej, rzecz jasna!: ), po czym probuje sama. Esencja słodkości!

Wstaję od stołu na kawę (gwoli ścisłości- toczę się od stołu na kawę) i za chwile jest już (jak to się mówi na wsi) 'krótko z czasem', więc wyruszamy taxi (200pesos) do la parada de guagua a Las Terrenas!
Spóźniamy się na guagua, które, niewiedziećczemu, tym razem odjechało o czasie. Niewiele myśląc ('a jeszcze mniej robiąc') zostajemy wpakowane do następnego, jadącego tylko do Sanchez (oddalone od Las Terrenas o 14km). Używam strony biernej specjalnie. Proces wsiadania, wkładania, umieszczania, dopychania, po-dopychania w guagua odbywa się samoczynnie z lekką pomocą kierowcy oraz el cobrador (dominikańskiego kontrolera biletów).


W guagua przestrzeń się zagina (horyzont zdarzeń Bartku!: ) a istnieje tylko jedna zasada (jak w tuk tuku w Azji tylko, że na większą, śpiewająco- gwarną, skalę): 'nunca hay suficiente gente para un guagua' (nigdy nie ma za dużo ludzi w guagua)!
Obliczyłyśmy: w teorii 28miejsc siedzących, w podróży 45(+3dzieci)pasażerów: )


Podróż rekompensują wspaniałe widoki, zachód słońca i wszelka natura za oknem:

Myślę, że nic złego już nas nie czeka, poza tłokiem, otwartymi drzwiami przy pędzącym busie i głośnymi rozmowami współpasażerów. Nic bardziej mylnego. Przesiadka w Sanchez wygląda jak przerzut Kubańskich imigrantów do USA. W ciemności, wśród krzyków poganiaczy, w minutę jesteśmy jakimś cudem w nowym guagua wiozącym nas przez strome Cordillera Samana. Trzeba się mocno przymać kiedy rzęrzący 4x4 przecina kolejne nieoświetlone serpentyny.
Nicto! Po 30min. (80peso/os.) jesteśmy w Las Terrenas i dostajemy się do porządnego hostelu (1100peso/dzień/2os.) Casa Robinson, zaledwie 2min. od plaży. Uli radość jest wprostproporcjonalna do rozmiaru:


Wieczorem zwiedzamy miasteczko, z każdej mini-knajpki pachnie owocami morza i czosnkiem. Zastanawia nas ilość (starych!) Francuzów. W nadchodzących dniach trzeba będzie się temu lepiej przypatrzeć (sytuacji, nie samym Francuzom).
Rano jakoś tak wstajemy o szalonej 8rano, jemy (przepyszne i tanie!) śniadanie składające się z pachnącej kakao czarnej kawy i jogurtu ze świeżymi owocami i przygotowujemy się na nadchodzący sztorm..



_____________________________________

Agaten, jak to na Agaten przystało, zapomniała dodać kilku niezwykle istotnych faktów i ciekawostek! To ja dodam.
Po pierwsze - Santo Domingo opuszczamy z bólem (a przynajmniej ja). Przez te 2 dni nie zobaczyłyśmy nawet ułameczka tej eklektycznej metropolii. Tzn zwiedziłyśmy Zona Colonial i wszystkie "pięciustet letnie" i "pierwsze w Nowym Świeice", ale ja jednak chciałam zobaczyć jak wygląda życie codzienne. Jednak wyższy cel, który nam przyświeca nie pozwala nam na pozostanie w stolicy ani sekundy dłużej.
Po drugie - gdy santo domingijczycy przyzwyczają się do widoku Twojej białej, "gringijskiej" ( "gringowskiej?") twarzy, lub też po przekroczeniu odpowiedniej ilości Brugal we krwi, stają się niesamowicie sympatyczni - będą z Tobą rozmawiać bez względu na to jaki poziom dominikańskiego reprezentujesz. Ważne, że znaleźli kogoś, kto udaje, że słucha. A ja podobno dobrze udaje..tam dam daaam!
Po trzecie - Nelsonowi i jego przecudownej Mamie należą się ogromne dzięki za ugoszczenie nas w swojej casie. Mama jest esencją wszystkich mam (może trochę leniwszą, gdyż prawie nie rusza się ze swojego krzesła): karmi, dokłada, wie co jest najlepsze, swata (Miguel! Miej się na baczności!) a to wszystko z melodyjnym akcentem i przesadzonymi gestami.
Agata zapomniała tez wspomnieć (co z tą Agatą! na pewno je za mało..orzechów!) o jeszcze jednym dominikańskim specjale, którego próbujemy, czyli concon. Jest to najprościej opisując przypalony ryż z dna garnka, który jest ciemnozłoty, lekko chrupiący i można go rzuć przez parę ładnych minut. Według mamy Nelsona przyrządzenie idealnego concon to sztuka!
Po kolejne- wiem, że o tym Agata już wspominała, ale guagua nie przestanie mnie zadziwiać. To roztańczony i rozśpiewany środek transportu! Jak cała Dominikana (a przynajmniej tyle, ile widziałyśmy). Każdy, tupie, nuci, podryguje w rytm czegokolwiek, czym raczy nas kierowca. I dalej dziwi mnie to, że wszyscy znają słowa każdej piosenki!
A sztorm, o którym wspomniała Agata to prawdziwy sztorm przez duże "SZ". Trochę nam krzyżuje plany, ale o tym już niedługo. Stay tuned!

Ula