środa, 7 grudnia 2011

Podróże, pyszności i palmy.

No i stało się! Mamy dom! A raczej mieszkanko. Ale nie będę wybiegać "zbyt daleko w przód" z naszą opowieścią.

Wróćmy do momentu, gdy budzimy się w Las Terrenas i pożywiamy się owocowym śniadankiem. Postanawiamy udać na rozpoznanie, bo na razie widziałyśmy tylko 2 ulice. Ruszamy wzdłuż plaży na zachód w kierunku Playa Colibri (mogłam też to zmyślić gdyż, jak wiadomo lepszym ode mnie geografem jest Agata). Ocean po całonocnym sztormie jest wzburzony, w kolorze błocka. Na niebie wielkie chmury i podwójna tęcza (double rainbow Dharni!)









Plaża nie wygląda jak karaibski raj na ziemi. Fale wyrzucają na brzeg śmieci. Fajno, nie? ( wygląda coś jak kuchnia po agatowej próbie gotowania)













Na spacerku krajoznawczym, oprócz tego, że zauważyłyśmy, że Las Terrenas jest opanowane przez bogatych starych Niemców/Francuzów (jeden pies), zaskoczył nas deszczyk i trochę zmokłyśmy.













Ale moja ukochana Casa Robinson wita nas pięknie i tam na parę ładnych godzin chowamy się przed deszczem. Panta rhei.









Po takim deszczowym dniu zasługujemy na pyszną kolacyjkę składającą się z sardinas frescas con coco y tomate (sardyna z kością, kokos i pomidor !?) i odrobinki Brugala na rozgrzewkę. Przepyszności! Chociaż trochę nas zasmucił fakt, iż sardynki są Made in Thailand. Pierwszy raz próbujemy też lokalnych oliwek w bardzo słonej kaparowej zalewie (3 sztuki w małej folijce za 5 peso).










Kolejny dzień był dla nas bardziej łaskawy, mimo iż Las Terrenas w dalszym ciągu do nas nie przemawia. Budzi nas piękne słonko i tym razem planujemy wyprawę na wschód (lub też "w prawo" w mojej nomenklaturze).











Bardzo się cieszę z tego, że w końcu słonko na karaibskiej plaży! Moja radość, jak zwykle, wprost proporcjonalna do obwodu bioder. Oto dowód:



Ja i Agatka znajdujemy przeuroczy romantyczny zakątek <3<3<3 i strzelamy słitaśne focie, żeby mieć coś na fejsa!!!! ^_^ @--"---,--- B-] :o)))))))

Wkleję kilka. Niestety jest ich dużo więcej!










Ciesze się bardzo z palm, plaży i słońca, że aż hycam!













Agatka też hyca, ale jakoś ciężko jej oderwać się od ziemi. Ciekawe dlaczego? :] Przy okazji jej cień tworzy spontanicznego Jezusa (nie czytaj Suleju!). A mnie aż świerzbi, żeby w paincie dorysować jej miotłę.










A takie tam. Z Karaib.










Chowam się za palmą i tam mi dobrze!












Agatka się nie chowa, a może powinna.










Po spacerze wywiadowczym i sesji z palmą ruszamy do centrum Las Terrenas w poszukiwaniu jedzenia! Po drodze mijamy znajome logo. Toć to Mundo Grill z trzema smutnymi kurakami.










Trafiamy (z premedytacją) do Big Dan's Polar Bar i poznajemy właściciela - stary Amerykanin, który rzucił wszystko i założył knajpę na Dominikanie. Trzeba brać z niego przykład! Przy okazji sprawdzamy Plato del Dia (tylko100 peso), które okazuje się być klasycznym Chilli con Carne, które doskonale łączy się z El Presidente :)












Tego samego dnia decydujemy, że Las Terrenas to nie jest to. Kolejne na naszej liście jest Cabarete, położone ok. 100 km na zachód od Las Terrenas. Miasteczko opisywane przez wszelkie przewodniki jako raj dla surfingowców i innych tam sportowców wodnych. Jak nie patrzeć miejsce dla nas!
Następnego ranka budzimy się przed świtem o szalonej 5.30, żeby zdążyć na guagua, który ma być o 6.30, ale odjeżdża o 6.00 i to z zupełnie innego przystanku. Nikt nic nie wie. Ale co to dla nas! Łapiemy transport do Nagua. W Nagua przepychają nas do guagua jadącego w kierunku Rio San Juan. Przeprawiamy się przez góry, żeby w końcu w Rio znaleźć kolejny busik do Cabarete. Cała przejażdżka trwała ok 4 godzin i kosztuje nas rączkę od mojej walizy, ok 1600 peso. Za to poznałyśmy niezwykle towarzyskiego Romeo, którego zadaniem na ten dzień jest przewiezienie sera z Nagua do Sosua. Miałyśmy z tej podróży parę zdjęć, ale ktoś je przypadkowo skasował.
Lądujemy w hostelu Kaoba, który nie jest super tani (26 US za noc, za bungalow), ale jest. I do tego w centrum Cabarete. Agata od razu przechodzi do konkretów.












Tam zatrzymujemy się na dni parę i w między czasie szukamy pracy, domu i trochę leniuchujemy.
I tu w telegraficznym skrócie, gdyż prądu i internetu nie starcza:
  • Ula uczy się tańczyć bachatę, ale jeszcze musi się nauczyć jak pić rum.
  • Stwierdzamy, że Cabarete to miejsce dla nas.
  • Znajdujemy pracę na pół etatu w irlandzkim barze (długa opowieść na kiedy indziej!)
i najważniejsze:
  • znajdujemy dom!
Nie za tani i może troszeczkę ponad stan, ale za to jaki cudny! Bardzo blisko centrum i super marketu :)











Pierwszego wieczoru Agata gotuje (!?) obiadek -linguini con camarones, ajillo, vino blanco y aguacate. Pyszne!











Na dziś tyle!

3 komentarze:

  1. Uleńka hehe idealne zdjęcie na plakat "Pomóż Powodzianom" ale plaża zajebista - tu polacy przejmujemy plażę - Warszawa żąda dostępu do oceanu!!!! us

    OdpowiedzUsuń
  2. Zazdroszcze!!! piszcie wiecej kochane !!! pieknie tam !

    OdpowiedzUsuń
  3. Agata gotuje?:))))
    Dżisus!!!!!!!!!!

    usmiecham się do Was obu...
    MB.

    OdpowiedzUsuń