Ale za to ostał nam się nastrój przygodowy! Wybieramy się na prawiecotygodniową wyprawę. Jest to wyprawa przez małe "wu", gdyż oddalamy się od naszego umiłowanego Cabarete zaledwie ok. 80 km na wschód.
Podróżujemy, jak już to mamy w zwyczaju, używając publicznych busików (guagua), które nie mają limitów pasażerskich. Tym razem udaje nam sie dostać do naszego pierwszego celu, Jaskiń Dudu (Cuevas Del Dudu), tylko z 3 przesiadkami (Cabarete/Rio San Juan/Cabrera/Dudu) i kosztuje to nas mniej więcej 300 peso, czyli ok 26 plnów. Pan kierowca wysadza nas na środku drogi (jakieś 10 kilometrów na północ od Cabrery) i pokazuje placem gdzie mają iść Białe Diabły. Nie da się nie zauważyć, że cała gua gua ma niezły z nas ubaw.
Po 5 minutach spacerku wskazaną drogą trafiamy na zamkniętą bramę, która wita nas takim oto znakiem:
Dobrze, że dziś zostawiłam moją maczetę w domu! (ach ten lotny dowcip)
Cuevas Del Dudu to system jaskiń wydrążonych w wapieniu, wypełnionych słodką wodą. Niektóre źródła podają, że ich głębokość dochodzi do 25 metrów, inne, że dno nie zostało jeszcze zbadane. Jest to ponoć wielka atrakcja dla nurków, którzy mają do eksploracji 4 różne jaskinie połączone ze sobą podwodnymi korytarzami. A podczas lata to duża frajda dla okolicznych dzieciaków. Dwie jaskinie są dostępne bez akwalungu. I są traktowane jako nasz polski basen odkryty (wstęp 100 peso). Jedna z jaskiń przypomina studnię, której najwyższa ściana ma na oko 5-6 metrów.
Nie muszę mówić, że nie jestem najlepszym pływakiem i nie czuję się super komfortowo, gdy nie mam pod stopami dna, więc na początku przyzwyczajam się do przyjemnie chłodnych jaskiniowych wód kurczowo trzymając się brzegu.
A Agata jak ryba w wodzie. Czy tam inna mątwa.
Mamy szczęście, że mało kto wpada na pomysł, żeby odwiedzać jaskinie w poniedziałek, więc całe jeziorko jest tylko dla nas. Pożyczamy maski i rurki od panów, którzy jak mniemam powinni być odpowiedzialni za bezpieczeństwo na terenie jaskiń, ale wolą siedzieć w barze con mucho cerveza.
Ewidentnie wielokrotnie używany sprzęt snorklingowy dodaje mi trochę odwagi i uroczo taplam się na głębszych wodach.
Widoczność jest całkiem niezła - widać wapienne dno, zwalone konary, małe rybki podjadające glony i wielkie czarne rybska, które nic sobie nie robią z obecności niedoświadczonych pływaków, a nawet łypią złowrogo. Eksplorując podwodny świat spojrzałam w stronę 25m głębiny. Ciemno tam i mogłabym przysiąc, że widziałam oślizgłą mackę Wielkich Przedwieczncyh. Uciekam na płytsze wody. Oddajemy się uciechom skakania do wody z liny.
Jako, że jesteśmy same pozwalam sobie wskoczyć z gracją jak przystało na prawdziwą damę.
Agata, jak zwykle przeczy grawitacji.
Przechodzimy do kolejnej jaskini. Szkoda, że Agatowy aparat nie może oddać całego piękna kolorów, gry słońca w krystalicznie czystej wodzie, lazurowych głębin, ciemnobłękitnych zakamarków i innych tam niesamowitych widoków, których słowami opisać się nie da.
A tu proszę sesja pt "Agata w nie-z tej-planety Jaskini", która to przyczyniła się rozładowania baterii w aparacie.
Agata skacze, lata, pływa jak to przystało na wieloryba (muszę przestać z tymi wspaniałymi dowcipami)
I jedna Ulcia tez się potaplała.
Po paru godzinach spędzonych w słodkiej wodzie opuszczamy Dudu wyruszamy w poszukiwaniu Playa Diamante. Po drodze napotykamy stragan sklecony z paru desek, gdzie pan wyglądający jak bezzębny Gil-Scott Heron sprzedaje biały ser produkowany dosłownie na miejscu - obok budki, na niewielkim palenisku stoi kociołek, w którym waży się kolejna porcja sera. Poziom sanitarny: "zero", wszystko robione jest rękami, wszędzie muchy. Ale to nas nie odstrasza! Zakupujemy 1 lb białego za całe 70 peso. Pysznie mleczny, słony, kremowy, przypominający "stylem" mozarellę. Do tego kupujemy 3 bułeczki w pescaderii i mamy gotową ucztę! Tak wyposażone docieramy do celu:
Playa Diamante, jak sama nazwa wskazuje, jest to plaża w kształcie diamentu schowana głęboko w zatoce, jakieś 10 minut transportem zmotoryzowanym od Cabrery.. To jedno z takich miejsc, gdzie zza rogu powinien wyłonić się Johnny Depp, albo inny korsarz. A przynajmniej galeon, hiszpańska Armada. Coś w ten deseń. Skały zamykające lagunę nie pozwalają wielkim oceanicznym falom zmącić spokoju tej magicznej plaży, dlatego woda jest bardzo spokojna i płytka, krystalicznie czysta. Raj na ziemi, święty anielski spokój, przecudne okoliczności przyrody. Można wejść wgłąb oceanu na jakieś 100m a woda dalej będzie do ud. Plaża otoczona jest z obu stron niewysokim lasem, z którego do morza wpada kilka strumyków. Dzięki temu zachodzi tu bardzo ciekawe zjawisko fizyczne - chłodna słodka woda ze strumieni utrzymuje się na powierzchni cieplejszej wody morskiej. I tak brodząc sobie rozkosznie przeżywa się ciekawe doświadczenia temperaturowe. Naturalne spa.
Rozkładając się na białym, drobnym jak talk piasku sięgamy po nasz prowiant i taka nachodzi nas myśl - czego chcieć więcej? - idealna pogoda, niesamowita plaża, proste, pyszne jedzenie. Mamy wszystkie kończyny i jako takie zdrowie. Życie jest piękne! I to jest filozofia, którą zauważamy u większości Dominikańczyków - ważne jest tylko to co tu i teraz, że masz co dzisiaj zjeść, masz dach nad głową. Jutro się nie liczy, bo jutro może Cię już nie być. Nasz znajomy Rafael nie może się nadziwić jak głupi są gringos - harują ciężko przez cały rok w pracy, której nienawidzą po to, żeby spędzić na Karaibach dwa tygodnie i bezmyślnie szastać dolarami. I jak mu wytłumaczyć, że to szczyt marzeń w rozwiniętym społeczeństwie - mieć dobrą pracę i jeździć na wakacje w egzotyczne miejsca.
Na diamentowej plaży, oprócz nas i plażowych psów, odpoczywała jeszcze lokalna rodzina, która przywiozła własne wyposażenie - plastikowe krzesełka, składany stolik. Grają w domino. Gdy zaczynają się zbierać wpadamy na genialny pomysł, żeby zabrać się z nimi do najbliższego miasta, więc wsadzają nas na pakę.
Dalsza podróż to klasyczne już przepychanie Białych Diabłów do różnych środków transportu. Tym razem udaje nam się skorzystać z carros publicos, czyli skrzyżowania autobusu i taksówki. Jest to samochód osobowy, który możesz zatrzymać jak taksówkę, wysiadasz tam gdzie chcesz i co chwila ktoś się dosiada. Oczywiście limitów nie ma - naliczyłyśmy 10 osób w biednej, starej Toyocie przy nieodzownych dźwiękach bachaty i ogólnej wesołości.
Do domu wracamy po zmroku i solidnie zmęczone po dniu na świeżym powietrzu wpadamy w kapryśne objęcia Morfeusza! :)
O kolejnej wyprawie już wkrótce! Dowiecie sie m.in. jak mineły nam Święta, jak poznałyśmy Polusa i gdzie się teraz przeprowadzamy!
Podróżujemy, jak już to mamy w zwyczaju, używając publicznych busików (guagua), które nie mają limitów pasażerskich. Tym razem udaje nam sie dostać do naszego pierwszego celu, Jaskiń Dudu (Cuevas Del Dudu), tylko z 3 przesiadkami (Cabarete/Rio San Juan/Cabrera/Dudu) i kosztuje to nas mniej więcej 300 peso, czyli ok 26 plnów. Pan kierowca wysadza nas na środku drogi (jakieś 10 kilometrów na północ od Cabrery) i pokazuje placem gdzie mają iść Białe Diabły. Nie da się nie zauważyć, że cała gua gua ma niezły z nas ubaw.
Po 5 minutach spacerku wskazaną drogą trafiamy na zamkniętą bramę, która wita nas takim oto znakiem:
Dobrze, że dziś zostawiłam moją maczetę w domu! (ach ten lotny dowcip)
Cuevas Del Dudu to system jaskiń wydrążonych w wapieniu, wypełnionych słodką wodą. Niektóre źródła podają, że ich głębokość dochodzi do 25 metrów, inne, że dno nie zostało jeszcze zbadane. Jest to ponoć wielka atrakcja dla nurków, którzy mają do eksploracji 4 różne jaskinie połączone ze sobą podwodnymi korytarzami. A podczas lata to duża frajda dla okolicznych dzieciaków. Dwie jaskinie są dostępne bez akwalungu. I są traktowane jako nasz polski basen odkryty (wstęp 100 peso). Jedna z jaskiń przypomina studnię, której najwyższa ściana ma na oko 5-6 metrów.
Nie muszę mówić, że nie jestem najlepszym pływakiem i nie czuję się super komfortowo, gdy nie mam pod stopami dna, więc na początku przyzwyczajam się do przyjemnie chłodnych jaskiniowych wód kurczowo trzymając się brzegu.
A Agata jak ryba w wodzie. Czy tam inna mątwa.
Mamy szczęście, że mało kto wpada na pomysł, żeby odwiedzać jaskinie w poniedziałek, więc całe jeziorko jest tylko dla nas. Pożyczamy maski i rurki od panów, którzy jak mniemam powinni być odpowiedzialni za bezpieczeństwo na terenie jaskiń, ale wolą siedzieć w barze con mucho cerveza.
Ewidentnie wielokrotnie używany sprzęt snorklingowy dodaje mi trochę odwagi i uroczo taplam się na głębszych wodach.
Widoczność jest całkiem niezła - widać wapienne dno, zwalone konary, małe rybki podjadające glony i wielkie czarne rybska, które nic sobie nie robią z obecności niedoświadczonych pływaków, a nawet łypią złowrogo. Eksplorując podwodny świat spojrzałam w stronę 25m głębiny. Ciemno tam i mogłabym przysiąc, że widziałam oślizgłą mackę Wielkich Przedwieczncyh. Uciekam na płytsze wody. Oddajemy się uciechom skakania do wody z liny.
Jako, że jesteśmy same pozwalam sobie wskoczyć z gracją jak przystało na prawdziwą damę.
Agata, jak zwykle przeczy grawitacji.
Przechodzimy do kolejnej jaskini. Szkoda, że Agatowy aparat nie może oddać całego piękna kolorów, gry słońca w krystalicznie czystej wodzie, lazurowych głębin, ciemnobłękitnych zakamarków i innych tam niesamowitych widoków, których słowami opisać się nie da.
A tu proszę sesja pt "Agata w nie-z tej-planety Jaskini", która to przyczyniła się rozładowania baterii w aparacie.
Agata skacze, lata, pływa jak to przystało na wieloryba (muszę przestać z tymi wspaniałymi dowcipami)
I jedna Ulcia tez się potaplała.
Po paru godzinach spędzonych w słodkiej wodzie opuszczamy Dudu wyruszamy w poszukiwaniu Playa Diamante. Po drodze napotykamy stragan sklecony z paru desek, gdzie pan wyglądający jak bezzębny Gil-Scott Heron sprzedaje biały ser produkowany dosłownie na miejscu - obok budki, na niewielkim palenisku stoi kociołek, w którym waży się kolejna porcja sera. Poziom sanitarny: "zero", wszystko robione jest rękami, wszędzie muchy. Ale to nas nie odstrasza! Zakupujemy 1 lb białego za całe 70 peso. Pysznie mleczny, słony, kremowy, przypominający "stylem" mozarellę. Do tego kupujemy 3 bułeczki w pescaderii i mamy gotową ucztę! Tak wyposażone docieramy do celu:
Playa Diamante, jak sama nazwa wskazuje, jest to plaża w kształcie diamentu schowana głęboko w zatoce, jakieś 10 minut transportem zmotoryzowanym od Cabrery.. To jedno z takich miejsc, gdzie zza rogu powinien wyłonić się Johnny Depp, albo inny korsarz. A przynajmniej galeon, hiszpańska Armada. Coś w ten deseń. Skały zamykające lagunę nie pozwalają wielkim oceanicznym falom zmącić spokoju tej magicznej plaży, dlatego woda jest bardzo spokojna i płytka, krystalicznie czysta. Raj na ziemi, święty anielski spokój, przecudne okoliczności przyrody. Można wejść wgłąb oceanu na jakieś 100m a woda dalej będzie do ud. Plaża otoczona jest z obu stron niewysokim lasem, z którego do morza wpada kilka strumyków. Dzięki temu zachodzi tu bardzo ciekawe zjawisko fizyczne - chłodna słodka woda ze strumieni utrzymuje się na powierzchni cieplejszej wody morskiej. I tak brodząc sobie rozkosznie przeżywa się ciekawe doświadczenia temperaturowe. Naturalne spa.
Rozkładając się na białym, drobnym jak talk piasku sięgamy po nasz prowiant i taka nachodzi nas myśl - czego chcieć więcej? - idealna pogoda, niesamowita plaża, proste, pyszne jedzenie. Mamy wszystkie kończyny i jako takie zdrowie. Życie jest piękne! I to jest filozofia, którą zauważamy u większości Dominikańczyków - ważne jest tylko to co tu i teraz, że masz co dzisiaj zjeść, masz dach nad głową. Jutro się nie liczy, bo jutro może Cię już nie być. Nasz znajomy Rafael nie może się nadziwić jak głupi są gringos - harują ciężko przez cały rok w pracy, której nienawidzą po to, żeby spędzić na Karaibach dwa tygodnie i bezmyślnie szastać dolarami. I jak mu wytłumaczyć, że to szczyt marzeń w rozwiniętym społeczeństwie - mieć dobrą pracę i jeździć na wakacje w egzotyczne miejsca.
Na diamentowej plaży, oprócz nas i plażowych psów, odpoczywała jeszcze lokalna rodzina, która przywiozła własne wyposażenie - plastikowe krzesełka, składany stolik. Grają w domino. Gdy zaczynają się zbierać wpadamy na genialny pomysł, żeby zabrać się z nimi do najbliższego miasta, więc wsadzają nas na pakę.
Dalsza podróż to klasyczne już przepychanie Białych Diabłów do różnych środków transportu. Tym razem udaje nam się skorzystać z carros publicos, czyli skrzyżowania autobusu i taksówki. Jest to samochód osobowy, który możesz zatrzymać jak taksówkę, wysiadasz tam gdzie chcesz i co chwila ktoś się dosiada. Oczywiście limitów nie ma - naliczyłyśmy 10 osób w biednej, starej Toyocie przy nieodzownych dźwiękach bachaty i ogólnej wesołości.
Do domu wracamy po zmroku i solidnie zmęczone po dniu na świeżym powietrzu wpadamy w kapryśne objęcia Morfeusza! :)
O kolejnej wyprawie już wkrótce! Dowiecie sie m.in. jak mineły nam Święta, jak poznałyśmy Polusa i gdzie się teraz przeprowadzamy!
Urszula pisala to do 6am wiec trzeba jej oddać pokłon.
OdpowiedzUsuńPS.na niektóre z tych pytań i ja chciałabym mieć odpowiedź! juz wkrótce.
powiem tylko:dziekuję.
OdpowiedzUsuńA wpis pt."Ewy w raju" ewent. "maupy w gaju"-rewelacyjny.
Caluskikluski.
MB.
ps. U mnie dziś w domu wybuchła bomba i spedziłam noc na marszałkowskiej,a potem w stojacej ciemnej windzie. Chyba mam dośc....:)))))
a jak tu myk-znienacka!:)
OdpowiedzUsuńjak tam wasza przeprowadzka/
Czy juz drogie moje panie
zaczęlyscie pakowanie?
No,bo jeśli nie-to proszę
tu napisać jedno zdanie!
Częstotliwość Waszych wpisow ...no,powala po prostu:(((
OdpowiedzUsuńMamy dziś Swięto Trzech Kroli,może Krolewny cos napiszą?,hę?
"Im bardziej zaglądal do srodka,tym bardziej puchatka tam nie było":((
UsuńWydziedziczę,leniu,jest polowa stycznia!:)))
MB.
Pozdrawiam dziewczyny, piekne miejsce, zazdroszczę, pozdrawiam :) gdzie jest list! gdzie jest list!
OdpowiedzUsuńjak tu w nas nuda i padaka..
OdpowiedzUsuńGibbs: Wiesz, że obudzenie śpiącego przynosi pecha.
Jack: Tak! Ale wiem, jak mu zapobiec. Budzący stawia zbudzonemu kielicha, zbudzony go wychyla słuchając propozycji budzącego.
Gibbs: Może być!
liste-M