wtorek, 29 listopada 2011

Desde Santo Domingo a Las Terrenas czyli wpis pełen jedzenia!

Stało się. Po wspaniałym, lecz drogim (kurczak pollo 300pesos/ wołowina res 400pesos; po kreolsku, z dość cieżkimi, słonymi, lecz nieostrymi sosami) obiedzie w polecanym przez Jorge barze Meson de Luis (Calle Hostos 201)


i po niejednej szklance Brugal Añejo wypitej na Plaza Duerte w weekendową noc z Hectorem, Nelsonem +wieloma nowymi znajomymi, czas opuścić wspaniałe Santo Domingo.
Naszym celem jest półwysep Samana, a konkretnie miejscowość Las Terrenas. LT znane jest z tego, że 'w sposób cudownie zbalansowany łączy turystytów z lokalnymi'. Tyle z przewodnika. W praktyce wyjdzie na to, że zbalansowany to jest tu jedynie Pastis z Francuzami. (Pastis- typowy, paskudnie anyżowy likier z płd. Francji, na który ja prycham, a tak lubiany przez Ulę).

Pełne podniecenie w Ulowym brzuchu wywołuje wiadomość, że zostałyśmy zaproszone na lunch do domu Mamy Nelsona, na 1pm. Jemy więc śniadanie (darmowe banany od pracownika hostelu i świeżo parzona lokalna kawa):

i zbieramy manatki (zmniejszyły się sporo od kiedy nie ma już w nich jedzenia z PL: ), bierzemy taxi (250peso) na zachodni kraniec Santo Domingo. Nelson próbuje nam wytłumaczyć jak dojechać: 'and take that street (the one with a mango tree in the middle of the asfalt)..' haha, jak tu nie kochać Dominikany! ('skręćcie w tę ulicę (ta z drzewem mango wyrastającym na środku asfaltu)').
Dom okazuje się niewielki, lecz pełno w nim mebli i bibelotów. W koło harmider, co nie dziwi, skoro w domu jesteśmy my (+nasze wielkie walizki), Nelson, jego Mama, młodszy brat i gosposia z Haiti (starszy brat jest w pracy, jeszcze inny nie mieszka już z Rodziną). Nasze przybycie dodatkowo wzbudza ożywienie.
My witamy Mamę i Nelsona, Nelson pokrzykuje na brata żeby przyszedł się przywitać, Mama pokrzykuje na Nelsona żeby przyprowadził brata, brat odkrzykuje, że chce coli, Mama dokrzykuje, że cola tylko do posiłku pokrzykując w tym samym czasie na gosposie że my jesteśmy głodne i żeby się sprężała: ) Tylko gosposia siedzi cicho bo ledwo rozumie po hiszpańsku (na Haiti używa się mixu ang/hiszp/fr/jez.afrykańskie= haitańskiego kreolskiego):)

Zaczyna się lunch aka przedstawienie czas zacząć!


Specjalnie dla nas przygotowano tradycyjną potrawe dominikańską o nazwie la bandera. Ryż, sos fasolowy habichuelas (coś jak nasza fasolka po bretońsku plus nieznane przyprawy. Ula powiedziałaby 'kolendra!' ale Ula ma coś nie tak pod sufitem (wiadome!) i od 2dni na moje pytanie o nieznany smak zamyśla się, po czym rzuca nieśmiertelne- 'kolendra!'), duszone mięso (wg tradycji koza, na codzień kurczak), avocado (aguacate) plus warzywa na parze (wersja dla bogatych: ) Przepajszne!!


Mama mówi, że aguacate jest dobre na trawienie i kobieta która jada codziennie avocado pozostaje szczupła. Ula zjada podwójną porcję. Śmiem wątpić w powodzenie tej diety: )
W czasie jedzenia Ula nie wiadomo kiedy zostaje 'sprzedana' Miguelowi, dalekiemu krewnemu Mamy, mieszkającemu gdzieś w Samana. Krztuszę się ze śmiechu, gdy Mama zachwala przymioty Miguela: 'El tiene la tierra y es lindo, alto, flaquito. Y no se ven como si tengo mas de 50 anos. Maximum 42!' ( 'Miguel ma ziemie i jest ładny, wysoki, szczupły. I nie wyglada na 50lat. Maksymalnie na 42!') Dodaje przy tym, gdy Ula wskazuje na swój brzuch: 'Miguel le gusta gordas' ; )
Po posiłku Mama jak na Mame przystało idzie do lodówki i przynosi nam homemade dulce de leche. Jest to, niezachęcający wyglądem jak Ula o poranku, typowy dominikański przysmak, występujący w różnych postaciach o których napiszemy jak je bliżej (brzusznie!) poznamy: ) Summa summarum jest to roztopione w garnku tłuste mleko i cukier (proporcje: tyle samo szklanek mleka co brązowego cukru), u nas -z dodatkiem rodzynek, mieszane aż do mleczno-skarmelizowania.
Mama rozdziela równo, po kolei, każdemu po łyżce (używa tej samej, rzecz jasna!: ), po czym probuje sama. Esencja słodkości!

Wstaję od stołu na kawę (gwoli ścisłości- toczę się od stołu na kawę) i za chwile jest już (jak to się mówi na wsi) 'krótko z czasem', więc wyruszamy taxi (200pesos) do la parada de guagua a Las Terrenas!
Spóźniamy się na guagua, które, niewiedziećczemu, tym razem odjechało o czasie. Niewiele myśląc ('a jeszcze mniej robiąc') zostajemy wpakowane do następnego, jadącego tylko do Sanchez (oddalone od Las Terrenas o 14km). Używam strony biernej specjalnie. Proces wsiadania, wkładania, umieszczania, dopychania, po-dopychania w guagua odbywa się samoczynnie z lekką pomocą kierowcy oraz el cobrador (dominikańskiego kontrolera biletów).


W guagua przestrzeń się zagina (horyzont zdarzeń Bartku!: ) a istnieje tylko jedna zasada (jak w tuk tuku w Azji tylko, że na większą, śpiewająco- gwarną, skalę): 'nunca hay suficiente gente para un guagua' (nigdy nie ma za dużo ludzi w guagua)!
Obliczyłyśmy: w teorii 28miejsc siedzących, w podróży 45(+3dzieci)pasażerów: )


Podróż rekompensują wspaniałe widoki, zachód słońca i wszelka natura za oknem:

Myślę, że nic złego już nas nie czeka, poza tłokiem, otwartymi drzwiami przy pędzącym busie i głośnymi rozmowami współpasażerów. Nic bardziej mylnego. Przesiadka w Sanchez wygląda jak przerzut Kubańskich imigrantów do USA. W ciemności, wśród krzyków poganiaczy, w minutę jesteśmy jakimś cudem w nowym guagua wiozącym nas przez strome Cordillera Samana. Trzeba się mocno przymać kiedy rzęrzący 4x4 przecina kolejne nieoświetlone serpentyny.
Nicto! Po 30min. (80peso/os.) jesteśmy w Las Terrenas i dostajemy się do porządnego hostelu (1100peso/dzień/2os.) Casa Robinson, zaledwie 2min. od plaży. Uli radość jest wprostproporcjonalna do rozmiaru:


Wieczorem zwiedzamy miasteczko, z każdej mini-knajpki pachnie owocami morza i czosnkiem. Zastanawia nas ilość (starych!) Francuzów. W nadchodzących dniach trzeba będzie się temu lepiej przypatrzeć (sytuacji, nie samym Francuzom).
Rano jakoś tak wstajemy o szalonej 8rano, jemy (przepyszne i tanie!) śniadanie składające się z pachnącej kakao czarnej kawy i jogurtu ze świeżymi owocami i przygotowujemy się na nadchodzący sztorm..



_____________________________________

Agaten, jak to na Agaten przystało, zapomniała dodać kilku niezwykle istotnych faktów i ciekawostek! To ja dodam.
Po pierwsze - Santo Domingo opuszczamy z bólem (a przynajmniej ja). Przez te 2 dni nie zobaczyłyśmy nawet ułameczka tej eklektycznej metropolii. Tzn zwiedziłyśmy Zona Colonial i wszystkie "pięciustet letnie" i "pierwsze w Nowym Świeice", ale ja jednak chciałam zobaczyć jak wygląda życie codzienne. Jednak wyższy cel, który nam przyświeca nie pozwala nam na pozostanie w stolicy ani sekundy dłużej.
Po drugie - gdy santo domingijczycy przyzwyczają się do widoku Twojej białej, "gringijskiej" ( "gringowskiej?") twarzy, lub też po przekroczeniu odpowiedniej ilości Brugal we krwi, stają się niesamowicie sympatyczni - będą z Tobą rozmawiać bez względu na to jaki poziom dominikańskiego reprezentujesz. Ważne, że znaleźli kogoś, kto udaje, że słucha. A ja podobno dobrze udaje..tam dam daaam!
Po trzecie - Nelsonowi i jego przecudownej Mamie należą się ogromne dzięki za ugoszczenie nas w swojej casie. Mama jest esencją wszystkich mam (może trochę leniwszą, gdyż prawie nie rusza się ze swojego krzesła): karmi, dokłada, wie co jest najlepsze, swata (Miguel! Miej się na baczności!) a to wszystko z melodyjnym akcentem i przesadzonymi gestami.
Agata zapomniała tez wspomnieć (co z tą Agatą! na pewno je za mało..orzechów!) o jeszcze jednym dominikańskim specjale, którego próbujemy, czyli concon. Jest to najprościej opisując przypalony ryż z dna garnka, który jest ciemnozłoty, lekko chrupiący i można go rzuć przez parę ładnych minut. Według mamy Nelsona przyrządzenie idealnego concon to sztuka!
Po kolejne- wiem, że o tym Agata już wspominała, ale guagua nie przestanie mnie zadziwiać. To roztańczony i rozśpiewany środek transportu! Jak cała Dominikana (a przynajmniej tyle, ile widziałyśmy). Każdy, tupie, nuci, podryguje w rytm czegokolwiek, czym raczy nas kierowca. I dalej dziwi mnie to, że wszyscy znają słowa każdej piosenki!
A sztorm, o którym wspomniała Agata to prawdziwy sztorm przez duże "SZ". Trochę nam krzyżuje plany, ale o tym już niedługo. Stay tuned!

Ula


13 komentarzy:

  1. uważam pomysł blogowej relacji za rewelacyjny :) Tylko, żebyście wytrzymały z prowadzeniem wpisów!! Ja czytam codziennie :) buzi Patiee

    OdpowiedzUsuń
  2. Pewnie 01-kowy Agatonie nie domyśliłaś się żeby uściskać ode mnie Nelsona? Ale na szczęście doniósł mi o spotkaniu z Wami więc sama go uściskałam.. tylko internetowo..

    OdpowiedzUsuń
  3. byle guagua nie mial nic wspolnego z czarna dziura! ale busy wygladaja jak typowy polski do łukowa w piatek wieczor, kiedy to warszawa wyjezdza! - caly swiat jest taki sam ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Skąd w Łukowie tylu murzynów?
    No i gdzie jest Sulej?

    OdpowiedzUsuń
  5. z kopalni! Sulej w pracy, a wieczorem u mnie na meczu!

    OdpowiedzUsuń
  6. Kochane moje wspanialy blog, tesknie za Wami :) ale zostajcie tam jak najdluzej.
    u mnie tez slonce swieci, ale 17 stopni to stanowczo za malo!
    Barcelona pozdrawia Domikane
    buzi

    OdpowiedzUsuń
  7. A zabralyscie w ta podroz naszego ukochanego MARLOMEXA????

    OdpowiedzUsuń
  8. Moncz-queen otoz marlomex od Olki został pozostawiony sam sobie przy koszu gdzies w okolicach barcelonety: )
    Podobny los spotkał calkiem-dobra-walizke, sprzet znaleziony gdzies na streecie w Walencji.
    Umierła również Twa ukochana 'Przyjaciolka' od T.Krisa, przy powrocie z Singapuru, gdzieś w okolicach Berlina.
    Teraz mam fancy skorupe-uzywany samsonite, ktory jest szalenie niepraktyczny na dominikanskich wertepach (lecz do hotelów wchodzi sie jak pan!): ) /Agata

    OdpowiedzUsuń
  9. patrząc sie na jedzonko, poproszę o przesłanie miejscowego sosu (najlepiej bardzo ostry) - ketchup mi sie skonczył i sam pasztet podlaski jest straszny. pozdrawia Was Su

    OdpowiedzUsuń
  10. Bardzo prosze, azaliz trzeba mieć do dyspozycji tzw kwasne pomarancze (te zielone, zgrubiałe, brzydsze siostry pomaranczowych), papryczki ostre, czosnek, oregano, tymianek.
    I schluss (ewentualnie mozna to zmixować.)
    Nazywa się to agrio de naranja (i służy też do marynowania).
    Ale wiedz, że ogolnie kuchania dominikany nie jest ostra.Po bogactwo ostrych smaków go thailand!

    OdpowiedzUsuń
  11. Albo też go Jamaica! Tam od pysznych ostrych smaków aż się roi. Ale to w przyszłym roku, si?

    OdpowiedzUsuń
  12. clarito, powiedziała Agata

    OdpowiedzUsuń
  13. Tu MB!!!!

    Tak się cieszę,jak Was czytam,że aż sikam po gaciach!:))))))

    wiek w końcu ma swoje prawa...:)

    buziaki...ech...

    OdpowiedzUsuń