Stało się. Po wspaniałym, lecz drogim (kurczak pollo 300pesos/ wołowina res 400pesos; po kreolsku, z dość cieżkimi, słonymi, lecz nieostrymi sosami) obiedzie w polecanym przez Jorge barze Meson de Luis (Calle Hostos 201)
i po niejednej szklance Brugal Añejo wypitej na Plaza Duerte w weekendową noc z Hectorem, Nelsonem +wieloma nowymi znajomymi, czas opuścić wspaniałe Santo Domingo.
Naszym celem jest półwysep Samana, a konkretnie miejscowość Las Terrenas. LT znane jest z tego, że 'w sposób cudownie zbalansowany łączy turystytów z lokalnymi'. Tyle z przewodnika. W praktyce wyjdzie na to, że zbalansowany to jest tu jedynie Pastis z Francuzami. (Pastis- typowy, paskudnie anyżowy likier z płd. Francji, na który ja prycham, a tak lubiany przez Ulę).
Pełne podniecenie w Ulowym brzuchu wywołuje wiadomość, że zostałyśmy zaproszone na lunch do domu Mamy Nelsona, na 1pm. Jemy więc śniadanie (darmowe banany od pracownika hostelu i świeżo parzona lokalna kawa):
i zbieramy manatki (zmniejszyły się sporo od kiedy nie ma już w nich jedzenia z PL: ), bierzemy taxi (250peso) na zachodni kraniec Santo Domingo. Nelson próbuje nam wytłumaczyć jak dojechać: 'and take that street (the one with a mango tree in the middle of the asfalt)..' haha, jak tu nie kochać Dominikany! ('skręćcie w tę ulicę (ta z drzewem mango wyrastającym na środku asfaltu)').
Dom okazuje się niewielki, lecz pełno w nim mebli i bibelotów. W koło harmider, co nie dziwi, skoro w domu jesteśmy my (+nasze wielkie walizki), Nelson, jego Mama, młodszy brat i gosposia z Haiti (starszy brat jest w pracy, jeszcze inny nie mieszka już z Rodziną). Nasze przybycie dodatkowo wzbudza ożywienie.
My witamy Mamę i Nelsona, Nelson pokrzykuje na brata żeby przyszedł się przywitać, Mama pokrzykuje na Nelsona żeby przyprowadził brata, brat odkrzykuje, że chce coli, Mama dokrzykuje, że cola tylko do posiłku pokrzykując w tym samym czasie na gosposie że my jesteśmy głodne i żeby się sprężała: ) Tylko gosposia siedzi cicho bo ledwo rozumie po hiszpańsku (na Haiti używa się mixu ang/hiszp/fr/jez.afrykańskie= haitańskiego kreolskiego):)
Zaczyna się lunch aka przedstawienie czas zacząć!
Specjalnie dla nas przygotowano tradycyjną potrawe dominikańską o nazwie la bandera. Ryż, sos fasolowy habichuelas (coś jak nasza fasolka po bretońsku plus nieznane przyprawy. Ula powiedziałaby 'kolendra!' ale Ula ma coś nie tak pod sufitem (wiadome!) i od 2dni na moje pytanie o nieznany smak zamyśla się, po czym rzuca nieśmiertelne- 'kolendra!'), duszone mięso (wg tradycji koza, na codzień kurczak), avocado (aguacate) plus warzywa na parze (wersja dla bogatych: ) Przepajszne!!
Mama mówi, że aguacate jest dobre na trawienie i kobieta która jada codziennie avocado pozostaje szczupła. Ula zjada podwójną porcję. Śmiem wątpić w powodzenie tej diety: )
W czasie jedzenia Ula nie wiadomo kiedy zostaje 'sprzedana' Miguelowi, dalekiemu krewnemu Mamy, mieszkającemu gdzieś w Samana. Krztuszę się ze śmiechu, gdy Mama zachwala przymioty Miguela: 'El tiene la tierra y es lindo, alto, flaquito. Y no se ven como si tengo mas de 50 anos. Maximum 42!' ( 'Miguel ma ziemie i jest ładny, wysoki, szczupły. I nie wyglada na 50lat. Maksymalnie na 42!') Dodaje przy tym, gdy Ula wskazuje na swój brzuch: 'Miguel le gusta gordas' ; )
Po posiłku Mama jak na Mame przystało idzie do lodówki i przynosi nam homemade dulce de leche. Jest to, niezachęcający wyglądem jak Ula o poranku, typowy dominikański przysmak, występujący w różnych postaciach o których napiszemy jak je bliżej (brzusznie!) poznamy: ) Summa summarum jest to roztopione w garnku tłuste mleko i cukier (proporcje: tyle samo szklanek mleka co brązowego cukru), u nas -z dodatkiem rodzynek, mieszane aż do mleczno-skarmelizowania.
Mama rozdziela równo, po kolei, każdemu po łyżce (używa tej samej, rzecz jasna!: ), po czym probuje sama. Esencja słodkości!
Wstaję od stołu na kawę (gwoli ścisłości- toczę się od stołu na kawę) i za chwile jest już (jak to się mówi na wsi) 'krótko z czasem', więc wyruszamy taxi (200pesos) do la parada de guagua a Las Terrenas!
Spóźniamy się na guagua, które, niewiedziećczemu, tym razem odjechało o czasie. Niewiele myśląc ('a jeszcze mniej robiąc') zostajemy wpakowane do następnego, jadącego tylko do Sanchez (oddalone od Las Terrenas o 14km). Używam strony biernej specjalnie. Proces wsiadania, wkładania, umieszczania, dopychania, po-dopychania w guagua odbywa się samoczynnie z lekką pomocą kierowcy oraz el cobrador (dominikańskiego kontrolera biletów).
W guagua przestrzeń się zagina (horyzont zdarzeń Bartku!: ) a istnieje tylko jedna zasada (jak w tuk tuku w Azji tylko, że na większą, śpiewająco- gwarną, skalę): 'nunca hay suficiente gente para un guagua' (nigdy nie ma za dużo ludzi w guagua)!
Obliczyłyśmy: w teorii 28miejsc siedzących, w podróży 45(+3dzieci)pasażerów: )
Podróż rekompensują wspaniałe widoki, zachód słońca i wszelka natura za oknem:
Myślę, że nic złego już nas nie czeka, poza tłokiem, otwartymi drzwiami przy pędzącym busie i głośnymi rozmowami współpasażerów. Nic bardziej mylnego. Przesiadka w Sanchez wygląda jak przerzut Kubańskich imigrantów do USA. W ciemności, wśród krzyków poganiaczy, w minutę jesteśmy jakimś cudem w nowym guagua wiozącym nas przez strome Cordillera Samana. Trzeba się mocno przymać kiedy rzęrzący 4x4 przecina kolejne nieoświetlone serpentyny.
Nicto! Po 30min. (80peso/os.) jesteśmy w Las Terrenas i dostajemy się do porządnego hostelu (1100peso/dzień/2os.) Casa Robinson, zaledwie 2min. od plaży. Uli radość jest wprostproporcjonalna do rozmiaru:
Wieczorem zwiedzamy miasteczko, z każdej mini-knajpki pachnie owocami morza i czosnkiem. Zastanawia nas ilość (starych!) Francuzów. W nadchodzących dniach trzeba będzie się temu lepiej przypatrzeć (sytuacji, nie samym Francuzom).
Rano jakoś tak wstajemy o szalonej 8rano, jemy (przepyszne i tanie!) śniadanie składające się z pachnącej kakao czarnej kawy i jogurtu ze świeżymi owocami i przygotowujemy się na nadchodzący sztorm..
_____________________________________
Agaten, jak to na Agaten przystało, zapomniała dodać kilku niezwykle istotnych faktów i ciekawostek! To ja dodam.
Po pierwsze - Santo Domingo opuszczamy z bólem (a przynajmniej ja). Przez te 2 dni nie zobaczyłyśmy nawet ułameczka tej eklektycznej metropolii. Tzn zwiedziłyśmy Zona Colonial i wszystkie "pięciustet letnie" i "pierwsze w Nowym Świeice", ale ja jednak chciałam zobaczyć jak wygląda życie codzienne. Jednak wyższy cel, który nam przyświeca nie pozwala nam na pozostanie w stolicy ani sekundy dłużej.
Po drugie - gdy santo domingijczycy przyzwyczają się do widoku Twojej białej, "gringijskiej" ( "gringowskiej?") twarzy, lub też po przekroczeniu odpowiedniej ilości Brugal we krwi, stają się niesamowicie sympatyczni - będą z Tobą rozmawiać bez względu na to jaki poziom dominikańskiego reprezentujesz. Ważne, że znaleźli kogoś, kto udaje, że słucha. A ja podobno dobrze udaje..tam dam daaam!
Po trzecie - Nelsonowi i jego przecudownej Mamie należą się ogromne dzięki za ugoszczenie nas w swojej casie. Mama jest esencją wszystkich mam (może trochę leniwszą, gdyż prawie nie rusza się ze swojego krzesła): karmi, dokłada, wie co jest najlepsze, swata (Miguel! Miej się na baczności!) a to wszystko z melodyjnym akcentem i przesadzonymi gestami.
Agata zapomniała tez wspomnieć (co z tą Agatą! na pewno je za mało..orzechów!) o jeszcze jednym dominikańskim specjale, którego próbujemy, czyli concon. Jest to najprościej opisując przypalony ryż z dna garnka, który jest ciemnozłoty, lekko chrupiący i można go rzuć przez parę ładnych minut. Według mamy Nelsona przyrządzenie idealnego concon to sztuka!
Po kolejne- wiem, że o tym Agata już wspominała, ale guagua nie przestanie mnie zadziwiać. To roztańczony i rozśpiewany środek transportu! Jak cała Dominikana (a przynajmniej tyle, ile widziałyśmy). Każdy, tupie, nuci, podryguje w rytm czegokolwiek, czym raczy nas kierowca. I dalej dziwi mnie to, że wszyscy znają słowa każdej piosenki!
A sztorm, o którym wspomniała Agata to prawdziwy sztorm przez duże "SZ". Trochę nam krzyżuje plany, ale o tym już niedługo. Stay tuned!
Ula